Nieposiadanie dzieci jest
bolesne dla wielu – kobiet, mężczyzn, singli, małżeństw, osób
heteroseksualnych, jak i homoseksualnych. Wiąże się z nim wiele niespełnionych
oczekiwań – i ciężar, który niosą, związany ze stratą tego, co kiedyś było lub
tego … co nigdy nie nadejdzie. Bezdzietność może się chwilami wydawać jak tępy
ból, innym razem – jak przeszywająca ciało agonia, przeżywana samemu lub
dzielona z bliskimi.
Gdy o mnie chodzi, to byłam
świadoma swoich skłonności do osób tej samej płci od bardzo wczesnego wieku i w
zasadzie zakładałam, że nie będę miała dzieci. Gdy byłam młodsza, to nie
żywiłam jakiegoś większego pragnienia bycia mamą, jednak zastanawiałam się – i
to nie raz – jakby to było nią być – i czasami odczuwałam dotkliwą stratę, gdy
zdawałam sobie sprawę, że tak nigdy nie będzie. W moim życiu były takie lata,
kiedy nieposiadanie własnych dzieci odczuwałam jako błogosławieństwo ze względu
na wolność, jaką to ze sobą niosło, ale były też okresy, kiedy własna
bezdzietność sprawiała mi nieznośny ból. Okresy, kiedy stawałam twarzą w twarz
z oczekiwaniami społeczeństwa, kiedy odczuwałam żądło niesprawiedliwej krytyki,
kiedy moje serce biło pod ciężarem niesprawiedliwości, gdy słyszałam: „Dopóki
sama nie zostaniesz matką, to nie pojmiesz, czym jest prawdziwa miłość”. Były
chwile, kiedy pragnęłam trzymać małego chłopca lub dziewczynkę w swoich
ramionach i myśleć, że pewnego dnia dorosną i nazwą mnie swoją mamą.
Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj
wiele osób homoseksualnych decyduje się na zastosowanie sztucznych metod
zapładniania albo na adopcję – jednak nigdy nie wydawało się to drogą, którą
mogłabym podążać. Jako singielka żyjąca w czystości, w dodatku teraz już w
połowie drogi do osiągnięcia 50-tki, ledwo potrafiąca zaopiekować się
chomikiem, zdaję sobie sprawę, że to Boży plan, żebym nie posiadała własnych
dzieci. Ale to wcale nie czyni sprawy łatwą.
Miewam w swoim życiu takie
chwile, kiedy z radością przyjmuję wolność, jaką bezdzietność mi daje – wolność
do pracy, do podróżowania, do służenia innym, do czytania, do wychodzenia do
pubu. Ale są też takie chwile, kiedy łapie mnie nagłe poczucie straty. Każdego
miesiąca moja zdolność do bycia matką przypomina mi o sobie.
Z każdym kolejnym
miesiącem
Z każdym skurczem, z
każdym pluskiem wody
Kolejna potencjalna
miłość jest utracona.
Po cichu. W zaciszu domu.
Bądź w hałaśliwym pubie.
Czasem niezauważona.
A czasem łapiąca mnie za
gardło
I wyduszająca ze mnie
łzy.
Ale nikt się nie dowie.
Tylko ja będę myślała o
tych, którzy mogli tu być.
Jezus rozumie ten ból
Ból bezdzietności jest prawdziwy.
Ale nie jest to ból, którego mój Niebiański Ojciec by nie rozumiał i w którym
by mnie nie spotykał. Nie ma niczego złego w odczuwaniu bólu związanego ze
stratą, w opłakiwaniu tego, co mogło być, a nie nadeszło. Mamy Boga, który jest
na tyle wielki, by ponieść nasze zranienia i rozczarowania. On wie, co to
znaczy żyć w zepsutym i upadłym świecie. Każda łza, która opuści nasze oko,
jest mu znana i ma dla niego znaczenie (Psalm 56:8). Zamiast udawać, że
wszystko jest ok i zmuszać się do odczuwania radości, uczę się opłakiwać i
przynosić ból oraz zranienie do Boga, wiedząc, że nie uczyni go to ani trochę
mniej współczującym, potężnym i prawdziwym. Książka, która mi w tym szczególnie
pomogła to „Ciemne chmury, wielka łaska” autorstwa Marka Vroegopa, w której pokazuje
nam, czym jest biblijny lament. Pisze tak:
„Lament to szczery płacz
bolącego serca, próbującego pogodzić istniejące cierpienie z obietnicą Bożej
dobroci”.
Odkryłam jak bardzo pomocne jest
dla mnie pisanie moich własnych psalmów lamentu do Boga, w których mogę wyrazić
mój ból i złamane serce, ale też moją ostateczną ufność w Jego miłość i dobroć.
Jak wielkim zachęceniem jest
fakt, że mój Pan i Zbawca, Jezus wie, co to znaczy żyć na tej ziemi w społeczeństwie
zaabsorbowanym małżeństwem i prokreacją, samemu będąc bez dzieci i bez
małżonka. Jezus naprawdę to wie.
Wszyscy mamy dzieci
Ból i poczucie straty są realne,
ale też realna jest nadzieja, jako że Bóg powołuje każdego z nas do rodziny, w
której należymy do siebie nawzajem (Rzymian 12:5). Kiedy rozglądam się po
kościele i widzę dzieci bawiące się, śmiejące, płatające figle, to cieszę się,
że to też moje dzieci. One są w mojej rodzinie, a ja jestem w ich. Pamiętam jak
kiedyś matka trójki dzieci powiedziała do mnie w kościele: „Czy tego chcesz czy
nie, masz dzieci”. Chwała Bogu, że wszyscy mamy dzieci! Jezus nie miał swoich
własnych dzieci, a mimo to kochał i troszczył się o wszystkie dzieci, które
były dookoła niego – a one znajdowały wyraźną radość w przebywaniu w jego
otoczeniu (Łukasza 18:15-17).
W naszej kościelnej
rzeczywistości musimy postarać się żyć lepiej tą prawdą. Powinniśmy szanować
tych, którzy są sami, tych którzy nie mają dzieci, unikając sprawiania, by
czuli się, jakby rozmijali się z ideałem tzw. rodziny nuklearnej (która, w rzeczy
samej, wcale nie jest biblijnym ideałem rodziny).
Powinniśmy zwracać uwagę na to,
co mówimy. Powinniśmy raczej zaprzestać zadawania pytań w stylu: „Kiedy
założysz własną rodzinę?” (jakby nieposiadanie rodziny sprawiało, że jesteśmy niekompletni).
Wyzwanie dla rodziców? Złożyć swoją nadzieję i oczekiwania posiadania wnuków.
Presja rodziny na posiadanie dzieci często potęguje i tak już odczuwany ból
związany z poczuciem własnej straty. Nie błagamy o litość, ale nie chcemy też czuć,
jakbyśmy byli rozczarowaniem z tego powodu, że nie mamy dzieci.
Idźcie i rozmnażajcie się
W starożytnej żydowskiej
kulturze – podobnie zresztą jak w wielu dzisiejszych kulturach na świecie – bezpłodność
była przypadłością, która dla osoby jej doświadczającej była rzeczą hańbiącą. Była
często postrzegana jako znak Bożej nieprzychylności, w przeciwieństwie do
błogosławieństwa posiadania wielu dzieci (Rodzaju 20:17-18). Fizyczne
posiadanie dzieci było istotnym punktem w Bożym nakazie dla ludzkości, by wypełniać
ziemię i czynić ją sobie poddaną (Rodzaju 1:28).
Jednakże pochodzący z Księgi
Rodzaju nakaz, by „iść i się rozmnażać” został przeobrażony przez Jezusa w Wielkie
Posłannictwo dane Jego uczniom (Mateusza 28:16-20). Liczba naśladowców Jezusa
nadal ma się powiększać, ale jest to duchowe rozradzanie się, nie fizyczne.
Każdy wierzący, czy to samotny, czy żyjący w związku, powołany jest do
pomnażania swojej wiary tak, by docierać do wszystkich narodów z Dobrą Nowiną o
Jezusie. Paweł był dobrym tego przykładem, gdy inwestował swój czas na rzecz
młodych mężczyzn, ucząc ich przestrzegać zaleceń Jezusa. Apostoł uznawał
Tymoteusza za „prawowitego syna w wierze” (1 Tymoteusza 1:2) i uczył go, jak
nauczać innych i jak dzielić się Ewangelią. Niezależnie od naszego statusu
cywilnego, jesteśmy powołani do tego, by czynić uczniami ludzi ze wszystkich narodów
(Mateusza 28:19). Ci z nas, którzy nie mają dzieci nie są wykluczeni z tego
powołania, a prawdopodobnie są nawet lepiej przygotowani do jego realizacji! Bez
presji, która wiąże się z wychowywaniem własnych dzieci, możemy się angażować w
większą liczbę przyjaźni, a dla młodszych być przykładem i wsparciem we
wzrastaniu przez nich w wierze. Gdy w przeszłości pracowałam ze studentami,
uważałam to za ogromny przywilej, kiedy przychodzili do mnie po radę, kiedy
dzielili ze mną to, co leżało im na sercach i kiedy mówili mi nawet takie
rzeczy, których nie powiedzieliby swoim rodzicom.
Dobra nowina dla ludzi żyjących
w pojedynkę i nieposiadających dzieci jest taka, że możemy inwestować w kolejne
pokolenie w taki sposób, że będziemy mieli na nie wieczny wpływ. Znam ludzi na
tym świecie, w których kiedyś zainwestowałam, a teraz oni, dalej, dzielą się
wiarą z innymi. To wielka zachęta! Może nie
mam własnych dzieci, ale mam za to wiele dzieci duchowych, za których jestem
dozgonnie wdzięczna.
Autor: Anne Witton
https://www.livingout.org/resources/articles/101/childlessness
Tłumaczenie: Mateusz
Komentarze
Prześlij komentarz